sobota, 30 maja 2015

Gambia

Gambia


Autor: Piotr Łeszyk


Witajcie w Gambii, uśmiechniętym skrawku Afryki


Republika Gambii to najmniejszy, nie licząc enklaw, kraj Afryki. Od zachodu graniczący z Oceanem Atlantyckim, z trzech pozostałych stron otoczony jest dużo potężniejszym Senegalem. Nazwa państwa wzięła się od rzeki Gambii, która ciągnie się od wschodniej granicy aż do stolicy- Banjulu.

Polska żegnała mnie zamiecią śnieżną, z powodu której o mały włos nie wyleciałbym do Londynu - miejsca odlotu do Czarnej Afryki. W stolicy Wielkiej Brytanii spotkałem się z moją towarzyszką podróży - Mirką, która przyleciała dzień wcześniej z Norwegii. Pomimo, że podróż do Gambii była typowymi wakacjami w hotelu, miałem cichą nadzieję, że uda mi się zobaczyć coś więcej niż hotelowy basen i okoliczne uliczki pełne ludzi żerujących na turystach z Europy.

W czwartek po południu znaleźliśmy się w Gambii. Po wyjściu z samolotu uderzyła w nas fala gorącego powietrza, a na naszych twarzach od razu pojawił się szeroki „banan”.Do hotelu dotarliśmy już po zmroku, zjedliśmy kolację i spotkaliśmy się ze znajomymi - Pablo i Jimmim, omawiając szczegóły naszej wyprawy w głąb Gambii. Zaraz potem poszliśmy spać, nie mogąc się doczekać tego, co przyniesie nam następny dzień.

Wstałem rano o 7, może 8, kto by to zresztą liczył, nie ważne… Ważne, że wszyscy hotelowi goście jeszcze spali… Poszedłem na plażę, na której roiło się od lokalnych mieszkańców. Niektórzy biegali, inni robili pompki, a jeszcze inni grali w piłkę. Tam dzień zaczyna się o wschodzie słońca… Przeszedłem może ze 100 metrów i już jakiś chłopak zaczepił mnie i zaprosił do wspólnego treningu. Po krótkiej rozmowie umówiliśmy się na następny dzień, a ja chciałem iść dalej, by poznać więcej ludzi. Zacząłem biec by po kilku minutach dołączył do mnie Hamza, jak się okazało, później mój dobry kolega. Muszę też dodać, że ta ich z pozoru czysta koleżeńskość nie jest taka bezinteresowna - zawsze Twoi dobrzy „przyjaciele” proszą byś po powrocie do Europy wysłał im co nie co, no ale to już inna sprawa. Wtedy byłem w Afryce, chciałem poznać Gambię, ludzi i ich zwyczaje. Nawiązaliśmy z Hamzą bliższy kontakt, pogadaliśmy trochę i następnego dnia umówiliśmy się na piłkę. :)

Kolejnego dnia również wstałem z samego rana, czym prędzej pobiegłem na plażę by pograć z nowymi znajomymi w piłkę. Zaczęliśmy niepozornie, było nas tylko trzech, więc podawaliśmy futbolówkę między sobą. Nie minęło 5 minut i zaczęli schodzić się inni. Jakby na to nie spojrzeć wzbudzałem dość dużą sensację grając razem z nimi. W końcu rozpoczęliśmy mecz z prawdziwego zdarzenia. Jedna rzecz mnie tylko zastanawiała – czemu tylko ja grałem na bosaka??? No nic, nie zrażałem się tym zbytnio i dawałem z siebie wszystko. Moja drużyna wygrała, a chłopacy mi nawet powiedzieli, że jeśli zostałbym w Gambii to na pewno bym został zawodowym piłkarzem. Ucieszył mnie ten komplement choć szczerze powiedziawszy musiałbym mocno poprawić swoją kondycję. Po prawie godzinnej grze na piasku wypluwałem swoje płuca, a oni wyglądali jakby wrócili z lekkiej przebieżki ;) No ale oni chyba już tak po prostu mają we krwi.

W niedzielę rano zaczynaliśmy naszą prawdziwą przygodę z Gambią. Wsiedliśmy do zielonego jeepa Pablo i ruszyliśmy przed siebie. Pierwszym przystankiem był terminal promowy w Banjulu. By dostać się na drugi brzeg rzeki musieliśmy czekać w kolejce 2h (choć gdyby Pablo nie pogadał ze strażnikiem przy pomocy banknotu stali byśmy tam pewnie do teraz ;)). Po przybyciu do Barra skierowaliśmy się do Albred’y – miejscowości, z której można było dostać się na wyspę James’a. Ten mały skrawek ziemi położony na środku rzeki Gambii pełnił rolę więzienia – przystanku dla niewolników, którzy czekali tam na statki transportujące ich do Ameryki. Szacuje się, że w ciągu czterech wieków przewinęło się przez nie około 20 mln ludzi. Z tego też powodu lokalni ludzie mówią, że mogą wybaczyć, ale nigdy nie zapomną tego co tam się stało. Po krótkiej przygodzie z samochodem, pojechaliśmy do Farafenii po czym przeprawiliśmy się, z powrotem, na południowy brzeg rzeki. Chwilę później byliśmy już w hotelu. Głód nas męczył niemiłosiernie więc po szybkim prysznicu skierowaliśmy się do najbliższej knajpki. A tu prawdziwie afrykańskie klimaty, tynk trzyma się ledwo co ścian, w telewizorze gra senegalska muzyka, a kelnerka z ogromnym uśmiechem na twarzy przynosi nam ”karty menu”. Jedzenie jednak mile nas zaskakuje, dzięki czemu kolejny już dzień kończy się miłym akcentem.

Droga powrotna to dziury, dziury, a potem jeszcze trochę dziur… Pomimo, że określano ją mianem „Trans Gambia Road”, nie można jej było nazwać drogą przelotową – przynajmniej w moim słowniku jest napisane, że pokonanie 150 km w 5-6h to trochę za mało by uzyskać takie miano. No ale co tam, parliśmy przed siebie. Po drodze zatrzymaliśmy się w Kiang West National Park, by podziwiać tamtejszą zwierzynę. Niestety ze względu na niebywały upał udało nam się tylko zobaczyć pawiany. Wracając już do hotelu nasi afrykańscy koledzy zdecydowali się jeszcze na zakup drewna na opał, gdyż na wsi było ono dwa razy tańsze niż w stolicy. Dzięki temu manewrowi, już nie tylko pył z drogi dostawał nam się do buzi, uszu, nosa…, ale też drobinki suchego drewna, które były porywane przez wiatr i ciskane w nas :). Wszystko to oczywiście było komentowane z humorem i z uśmiechem na twarzy.

Nadszedł wtorek a z nim wizyta w domu Hamzy. Spotkaliśmy się około 10:00 na plaży, tak jak to było ustalone. Na miejsce dotarliśmy po ok. 1,5 godziny. Normalnie droga by zajęła pewnie 40 minut, ale ze względu na wielu znajomych nieco się wydłużyła. Na początku wstąpiliśmy do Zahariego, w którego domu była tylko matka i choć nie rozumiała angielskiego, to przy pomocy Hamzy chwilę porozmawialiśmy. Była bardzo szczęśliwa, że jej syn znalazł sobie Białego kolegę ;). Po opuszczeniu ich ”posiadłości” wstąpiliśmy do warsztatu krawieckiego, w którym pracował brat Hamzy. Tam również wymieniliśmy kilka zdań, a ponadto wszyscy z zaciekawieniem wpatrywali się w telewizor, w którym leciał chyba jakiś koncert. Po jeszcze jednej wizycie w warsztacie krawieckim (w którym pracował Hamza) dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Tutaj usadzili mnie na wygodnym fotelu i włączyli teledyski Bob’a Marley’a i Coco Tea ;) Potem oczywiście przyszedł jeden kolega, drugi i trzeci. Wszyscy mieli dużo do powiedzenia więc szybko zdobywałem kolejną wiedzę o Gambii, Gambijczykach i ich zwyczajach. Nadszedł czas obiadu, byłem strasznie głodny więc tym bardziej cieszyłem się z tego powodu. Początkowo posiłek podano mi na osobnej tacy, w małym pokoiku, gdzie dla nikogo innego nie znalazłoby się już miejsce. Zdziwiłem się tym bardzo i spytałem Hamzy, czemu mam jeść sam. On powiedział, że siostra tak kazała. Dla mnie to jednak było strasznie dziwne i powiedziałem mu, że jednak wolałbym zjeść ze wszystkimi. Po krótkiej chwili moje jedzenie wylądowało w dużej metalowej misce – takiej jak dla psa, a ja przeniosłam się z pokoiku na ziemię przed domostwem ;). Było nas ośmioro, może dziewięcioro, wszyscy siedzieli dookoła miski i zajadali się ryżem, gotowaną rybą i warzywami. Oczywiście nikt się nie krępował i wcinał rękoma, choć teoretycznie łyżki były podane ;). Po obiadku pożegnałem się z wszystkimi i wraz z Hamzą i Zaharim poszliśmy w kierunku mojego hotelu.

Następnego dnia mieliśmy zaplanowany wypad do Banjulu. Pomimo, że był on o jakieś 30 minut drogi z naszego hotelu nie było łatwo się tam dostać. Oczywiście mogliśmy pojechać turystyczną taksówką, za którą byśmy zapłacili Bóg wie ile, ale po pierwsze mieliśmy już ograniczoną ilość pieniędzy, a po drugie chcieliśmy zobaczyć jak wygląda prawdziwy transport w Gambii :). Spod hotelu ruszyliśmy na główną ulicę by tam złapać jakąś lokalną taksówkę (żółtą). Taksówki dla turystów były zielone i przynajmniej dwa razy droższe. Udało nam się utargować dobrą cenę za przejazd i ruszyliśmy w kierunku przystanku autobusowego. Tam czekaliśmy kilka minut i zjawił się busik pełen ludzi. Co prawda nie było już w nim miejsc siedzących, ale dla dwóch zagubionych Europejczyków trochę miejsca na podłodze się znalazło. Na szczęście po chwili ktoś wysiadł i mogliśmy się wygodnie rozsiąść. Koszt przejazdu był śmiesznie niski co bardzo nas ucieszyło - więcej pieniędzy na zakupy w Albert’s Market. W stolicy toczyło się zupełnie inne życie niż przy hotelowych kurortach. Ludzie zazwyczaj nie zwracali na nas tak dużej uwagi i nie chcieli na siłę zostać naszymi „przyjaciółmi”. Początkowo pokręciliśmy się po zatłoczonych uliczkach i wypiliśmy po coca-coli by ochłonąć trochę i nabrać energii na podbój największego targu w Gambii. Podobnie jak w marokańskich Sukach i tu można było się zgubić bez problemu. Jednak, że czasu mieliśmy dużo, w cale się tym nie przejmowaliśmy. Na wstępie znaleźliśmy się w części z produktami spożywczymi. Można tu było kupić wszystko, od warzyw i owoców, poprzez różnego rodzaju mięsa, a skończywszy na świeżych rybach wyciągniętych kilka godzin wcześniej z wody. Trzeba też dodać, że muchy oblegające wszystkie wyżej wymienione produkty człowiek dostawał gratis :). Następnie przeszliśmy do części, która interesowała nas dużo bardziej. Wszędzie pełno drewnianych ozdób, masek, a nawet obrazów i batik (batiki to płócienne obrazy, wyrabiane ręcznie, bardzo popularne w Gambii). Po udanych zakupach poszliśmy na orzeźwiający koktajl ze świeżych owoców. Ostatnim już przystankiem było Narodowe Muzeum Gambii. Dość małe, jednak można było dowiedzieć się kilku interesujących rzeczy, między innymi znaczenia gambijskiej flagi: pierwszy pas (czerwony) oznacza słońce, drugi cienki pasek (biały) pokój, trzeci (niebieski) rzekę Gambię, kolejny biały znów pokój i ostatni (zielony) uprawę ziemi, przyrodę.

Na przygodzie w Banjulu nasza podróż się kończyła. Wiedzieliśmy, że odkrywanie prawdziwej Gambii dobiegło końca, mimo że mieliśmy wylatywaliśmy dopiero następnego dnia. Teraz mogę powiedzieć, że 7 dni to zdecydowanie za mało by dobrze poznać ten kraj. Ponadto by dobrze poznać ludzi należy wyjść z hotelu, podróżować z plecakiem, a nie jak większość przybywających tam turystów schować się za murami wspaniałych hoteli i nie wystawiać poza nie nosa.

Tekst: Karol Zielonka


Tekst pochodzi ze strony www.akademiec.pl. Sprawdź nas!

Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.

Faranji! Faranji! Faranji!

Faranji! Faranji! Faranji!


Autor: Piotr Łeszyk


Na królewskim szlaku Etiopii


Do Etiopii pojechaliśmy w połowie stycznia 2009 roku i spędziliśmy tam 3 tygodnie. Dlaczego do Etiopii? Pół żartem, pół serio: bo chcieliśmy wstępnie do Jemenu, ale jakoś nie wyszło, a Etiopia na mapie jest dość blisko. A że jednocześnie trafiliśmy na promocję biletów do Addis Abeby, postanowiliśmy zrealizować marzenie każdego z nas, by zobaczyć prawdziwą, Czarną Afrykę.

Etiopia to wielki kraj, powierzchniowo większy od Francji i Niemiec razem wziętych (nawet jak się dorzuci Andorę, Lichtenstein i Luxemburg, to ciągle będzie mało!). Żyje w nim ponad 70 milionów ludzi, chociaż jeszcze kilkadziesiąt lat temu było ich tylko 5 milionów. Tak jak w całej Afryce, dni w Etiopii są albo ciepłe albo gorące. Mimo to noce są chłodne, bo Etiopia położona jest na przepięknej Wyżynie Abisyńskiej, przez co duża część kraju leży na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów. Trudne warunki dla rolnictwa, miliony ludzi do wyżywienia i nawiedzające kraj klęski żywiołowe – wszystko to sprawia, że Etiopia jest jednym z najbiedniejszych krajów świata, szeroko korzystającym z międzynarodowej pomocy humanitarnej. Ciekawy jest też podział religijny: chrześcijan (kościół koptyjski) jest mniej więcej tyle, co muzułmanów (po ok. 40% społeczeństwa) i jakoś nikomu nie przeszkadza, że meczety stoją tu obok kościołów.

Planowanie podróży po Etiopii należy rozpocząć od odrzucenia regionów, w które się nie jeździ. I tak – żeby uniknąć przydługawych opisów – bezpiecznie można pojechać w środkowy pas kraju, rozciągający się z północy na południe, obejmujący szlak królewski (na północ od Addis Abeby, zlokalizowanej w centrum kraju) i dolinę rzeki Omo na południu. W inne rejony – ze względu na walki plemienne, napiętą sytuację przy granicach z Erytreą, Kenią i Somalią, porwania turystów i zamachy przeprowadzane przez panoszące się tu i tam partyzantki – lepiej nie jechać.

Podróż z Warszawy do Stambułu i dalej do Addis Abeby (liniami Turkish Airlines) odbyła się bez najmniejszych problemów. Trochę tylko mieliśmy ubaw, gdy na pierwszej stronie rozdawanej przy wejściu gazety zobaczyliśmy zdjęcie Airbusa 320, który wodował w wodach rzeki Hudson...takim samym właśnie lecieliśmy...

W stolicy Etiopii wylądowaliśmy w środku nocy. Na zupełnie opustoszałym o tej porze lotnisku płynnie przeszliśmy procedurę (a w zasadzie „ceremonię”) paszportowo-wizową, odebraliśmy bagaże i wymieniliśmy trochę dolarów na lokalną walutę – birry.

Addis Abeba (po amharsku: Nowy Kwiat) powstała w XIX wieku z miłości – cesarz Menelik II zbudował ją dla swojej żony. Obecnie jest czwartym co do wielkości miastem Afryki. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta taksówką, było jeszcze ciemno, ale miasto było już w biegu. Głównymi ulicami, w dresowych bluzach z kapturem i krótkich spodenkach, pojedynczo i grupkami, marszobiegiem i sprintem – tłumy biegających, rozciągających i gimnastykujących się przed biegiem ludzi. Nic dziwnego, że po Kenii, to właśnie Etiopia zgarnia najwięcej medali.

Kapuściński miał rację – dzień w Afryce wstaje bardzo szybko, w zasadzie nagle i bez ostrzeżenia. W ciągu zaledwie kilku minut pogrążona w ciemnościach stolica stanęła w świecącym wysoko słońcu.

Zgodnie z planem, opuściliśmy stolicę jeszcze tego samego dnia, zostawiając sobie jej zwiedzanie na koniec wyjazdu. Czterystukilometrowa podróż autobusem do Bahir Dar (byliśmy jedynymi Faranji – czyli Białymi, obcokrajowcami) zajęła nam ponad 8 godzin. Pierwsze spotkanie z lokalnymi środkami transportu było i tak dość łagodne, bo na całej trasie leżał asfalt. Z racji tego, że nie była to nasza pierwsza podróż do tzw. Trzeciego Świata, wymiotujący po drodze ludzie nie robili na nas żadnego wrażenia. Gorzej, że jak ognia unikano otwierania okien – Etiopczycy wierzą bowiem, że przez otwarte okna mogą wpadać złe duchy. Uprzedzając pytania – tak, było duszno i gorąco! Bardzo!

Bahir Dar położone jest na brzegu jeziora Tana, największego w całym kraju. Pierwszy dzień zwiedzania upłynął nam na rejsie motorówką po jeziorze i odwiedzeniu kilku usytuowanych na wyspach klasztorów. Zebrane w nich skarby (kilkusetletnie egzemplarze Biblii, złote krzyże, obrazy czy zbroja XII-wiecznego świętego) robią niesamowite wrażenie. Tego samego dnia rozpoczęły się obchody Timkatu – etiopskiego święta Trzech Króli (przesunięcie wynika z obowiązującego w Etiopii 13-miesięcznego kalendarza; rok też mają inny). Ulicami miasta przeszła wieczorem rozśpiewana i roztańczona procesja, a msze w kościołach trwały do samego rana.

Drugim obowiązkowym punktem zwiedzania okolic Bahir Dar jest olbrzymi wodospad na Błękitnym Nilu. W czasie trwającego kilka godzin spaceru można podejść bardzo blisko spadającej z ogłuszającym hukiem wody. Dodatkową atrakcją jest unosząca się w powietrzu bryza, dająca efekt równy wpadnięciu pod prysznic.

Naszym kolejnym celem było Gonder – dawna stolica króla Fasiledasa z XVI wieku. Wyjątkowym zabytkiem tego miasta jest dawny pałac, nazywany „Camelotem Afryki”. Jest to zamek wzniesiony z kamienia, zupełnie nietypowy jak na afrykańskie warunki, łączący w sobie elementy portugalskie, hinduskie i arabskie. Równie ciekawym zabytkiem jest XVIII wieczny kościół, wzniesiony (jak większość etiopskich budynków) z...no powiedzmy delikatnie – zaprawy z krowich placków. Jego ściany zdobią namalowane sceny z Biblii, a sufit – ponad sto twarzy, patrzących w cztery strony świata. Co ciekawe, wszystkie obrazy namalował dłońmi zaledwie jeden mnich, a jego dzieło porównywane jest do „Mona Lizy”.

Po nieco przydługim pobycie w Gonder, spowodowanym leczeniem jednego gardła i czterech brzuchów (że tak powiem), pojechaliśmy autobusem do Shire, skąd wyruszyliśmy na czterodniowy trekking w góry Simien. Przeszliśmy w tym czasie kilkadziesiąt kilometrów, mijając kolejne wioski, niosąc plecaki (raczej ewenement, bo turyści z Zachodu z reguły wynajmują muły), cały czas podziwiając fantastyczne widoki. Najwyżej nocowaliśmy na wysokości 3500 metrów, jednak zmniejszoną ilość tlenu w powietrzu odczuliśmy dopiero grając tam w piłkę z dzieciakami. Cały czas towarzyszył nam Dessie – skaut, którego wynajęcie jest obowiązkowe (jako forma walki z bezrobociem). Jego rola ograniczała się do towarzyszenia nam i pilnowania, by nie spotkały nas jakieś niemiłe przygody (skaut nawet na chwilę nie rozstawał się ze swoją strzelbą, ale obstawialiśmy, że nie miał naboi). Mimo że Dessie nie mówił słowa po angielsku, bardzo go polubiliśmy i on nas chyba też. W Parku Narodowym Simien warte wspomnienia są także licznie spotykane tam dżelady – gatunek małp nie występujących nigdzie indziej na świecie. Ich rozpoznawalną cechą jest „czerwone serce” – taka plama jak u pawianów, tylko że na sercu, a nie na...

Żeby uniknąć wracania tą samą drogą i dla oszczędzenia czasu, z gór wróciliśmy zamówionym minibusem (a miał być jeep!). Następnego dnia złapaliśmy stopa i ruszyliśmy w dalszą drogę do Aksum. W ciągu 9 godzin jazdy w kabinie ciężarówki (w środku jechało 9 osób!!) przejechaliśmy 200 kilometrów. Okazało się bowiem, że cała droga jest jedną wielką serpentyną, wijącą się raz w górę, raz w dół.

Aksum to dawna stolica państwa, założona 2,5 tysiąca lat temu. Miasto zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, bowiem są w nim zlokalizowane kilkudziesięciometrowe, kamienne obeliski, zdobiące grobowce dawnych władców. Jest też kościół, w którym zgodnie z wierzeniem Etiopczyków przechowywana jest Biblijna Arka Przymierza (oczywiście zobaczyć jej nie można). W jednym z kościołów pokazano nam też Pismo Święte, mające 1500 lat! Ksiądz, który pokazywał nam kościół odsłonił zakrywające je płótno i gołymi rękoma zmieniał strony, demonstrował obrazki, pozwalał robić zdjęcia...

Z Aksum pojechaliśmy wynajętym busikiem do Lalibeli (znowu miał być jeep! ech...). Podróż zajęła nam 2 dni (z przerwą na nocleg), ale z racji tego, że mogliśmy pootwierać okna, była nawet całkiem znośna. Po drodze zwiedziliśmy dwa kościoły wykute w skałach w IV wieku. Szczególne wrażenie zrobił na nas pierwszy, wykuty wysoko w ścianie góry, na którą trzeba się było wspiąć. Widoki spod wejścia były powalające.

Lalibela jest niewielkim miastem, odwiedzanym jednak przez każdego turystę zwiedzającego Etiopię. Zachowało się tu bowiem 12 wykutych w litej skale kościołów. Petra się chowa! Co więcej, dzieła tego dokonano w XII wieku, w ciągu panowania jednego władcy! Cesarz Lalibela, bo o nim mowa, chciał stworzyć w Etiopii miejsce równie święte co Jerozolima, jednocześnie bezpiecznie oddalone od arabskiej inwazji, dostępne dla każdego Etiopczyka. Kościoły są zlokalizowane w dwóch oddzielnych grupach, a osobno stoi dwunasty, robiący największe wrażenie, kościół św. Jerzego – patrona Etiopii. Zgodnie z legendą, w budowie kościołów (czy w zasadzie ich wykuwaniu) pomagała armia aniołów. Z ciekawostek – naukowcy obliczyli, że nawet przy użyciu współczesnych metod, do wybudowania kościołów w tak krótkim czasie w jakim powstały, konieczna byłaby praca 40 tysięcy robotników...

Z Lalibeli udaliśmy się w ostatni już etap podróży. Po dwóch dniach jazdy autobusem (odpowiednio 14 i 10 godzin) dotarliśmy do Addis Abeby. Było to dość ciekawe przeżycie – nie dość, że było duszno i gorąco, a co jakiś czas ktoś wymiotował (czyli standard), to jadący z nami Etiopczycy zajadali się rodzajem trzciny cukrowej. Hmmm, no może nie do końca „zajadali” – patent polegał na tym, że po odgryzieniu kawałka kijka i dokładnym wyssaniu tego co dobre, przeżuta reszta była wypluwana na podłogę. Po dwóch dniach jazdy wyglądało jak w tartaku po przemieleniu kilku sporych drzew.

W Addis Abebie, jak to w stolicy, nie ma za wiele ciekawych miejsc. Żeby więc uniknąć snucia się po mieście, wstałem skoro świt i w ramach porannego joggingu obiegłem tak zwane ciekawsze miejsca. Wracając zaliczyłem jeszcze grę w piłkę z chłopcami na środku ulicy, przy której stał nasz hotel. Po śniadaniu, gdy już wszyscy ruszyliśmy „na zwiedzanie”, ograniczyliśmy się do absolutnego minimum, całe popołudnie spędzając w restauracji przy ostatnim etiopskim posiłku złożonym z injiry (takiego naleśnikowego placka robionego z lokalnego zboża), upieczonego mięsa (no dobrze, napiszę to: tylko Wojtek zjadł SUROWE!...taki lokalny specjał. Na razie żyje i ma się nieźle. Zobaczymy co będzie dalej...) i pysznego, ostrego sosu. Ostatnie lokalne piwo smakowało jak zwykle świetnie.

W czasie tych trzech tygodni udało nam się poznać wspaniały kraj, którego historia rozpoczęła się jakieś 1,5 tysiąca lat przed ślubem Mieszka i Dobrawy. Widzieliśmy niesamowite miejsca, zabytki, skarby i góry. Spotkaliśmy ciekawych ludzi, zobaczyliśmy jak trudne jest ich życie. Jak irracjonalne są nasze problemy przy ich codziennym zmaganiu z losem i warunkami, w jakich przyszło im żyć. Niestety nie udało nam się zrealizować całego planu. Nie byliśmy na południu kraju. Nie zobaczyliśmy plemion żyjących w tradycyjny sposób, tak jak przed wiekami. Nie widzieliśmy krokodyli ani hipopotamów... No cóż, następnym razem :)

Tekst: Michał Unolt

Tekst pochodzi ze strony www.akademiec.pl. Sprawdź nas!

Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.

Himalaje Nepalu

Himalaje Nepalu


Autor: Piotr Łeszyk


Miesięczny treking w rejonie Annapurny...


Pierwszy raz w Himalajach byłem mając roczek. Mój tata przygotowywał się wtedy do swojego wyjazdu na treking w rejonie Everestu. Każdego dnia wkładał mnie do plecaka i biegał w górę i w dół po schodach naszego piętnastopiętrowego wieżowca. Wiśnia Senior był w Himalajach jeszcze przed narodzinami Juniora. Byliśmy więc obciążeni genetycznie. Oczywiście mogliśmy z tym walczyć. Tylko po co?!

25 września 2007 roku, kilka minut po 8 rano, spotkaliśmy się z Wojtkiem i Wiśnią na lotnisku w Warszawie. Po kilku miesiącach snucia planów, czytania, sprawdzania, załatwiania i dowiadywania się nadszedł czas, by przejść od słów do czynów. Czas, żeby pojechać w Himalaje!

Już na wstępie spotkały nas małe problemy natury – powiedzmy – technicznej. Lot z Warszawy do Helsinek opóźnił się na tyle, że nasz kolejny samolot – do Delhi – zdążył odlecieć bez nas. W związku z tym wyszukano nam alternatywne połączenie – z Helsinek przez Bombaj do Delhi, a dalej już zgodnie z planem do Katmandu. Pomijając to, że raz tylko cudem zdążyliśmy na lot (zarówno w Bombaju, jak i w Delhi zmienialiśmy terminale); musieliśmy biegać (dosłownie i szybko) po lotnisku w Bombaju, by zdobyć podpis menedżera Indian Airlines, i to, że tylko dzięki naszej czujności nie zostaliśmy pozbawieni (dwukrotnie!!) biletów powrotnych – to nasza podróż przebiegła bardzo spokojnie. Szczęśliwie, po mniej więcej dobie od wylotu z Polski, wylądowaliśmy w stolicy Nepalu.

W Katmandu zostaliśmy tylko jeden dzień, w czasie którego załatwiliśmy niezbędne formalności związane z trekingiem. Następnego ranka siedzieliśmy już w autobusie do Dumre. No, może nie do końca W, a raczej NA autobusie. Jazda na dachu jest w Nepalu czymś równie normalnym jak jedzenie rękoma czy powszechne plucie „od serca” przez przedstawicieli obu płci gatunku ludzkiego. Niektórzy nawet twierdzą, że bezpieczniejsza, bo zawsze jest szansa na zeskoczenie z dachu, gdyby autobus chciał spaść w przepaść... W Dumre wsiedliśmy w lokalny autobus (znaczy, że ponad 30-letni wrak marki Tata, z kozą w środku), tym razem do Besisahar – miasteczka, z którego rozpoczyna się szlak dookoła Annapurny.

Pierwszy dzień naszego trekingu był jednocześnie ostatnim dniem szalejącego monsunu. Ze względu na ulewny(!) deszcz, zdecydowaliśmy się podjechać kilka kilometrów do wsi o wdzięcznej nazwie Bhulbhule. Dalej drogi już nie ma. Stąd, przez kolejne 25 dni, szliśmy już pieszo, niosąc 20 kg plecaki. Dosłownie godzinę po wyruszeniu spotkała nas wątpliwa przyjemność skąpania się w nurcie Marsyandi. Wody było tyle, że rzeka zabrała kawałek ścieżki. Wieczorem deszcz przestał padać, a widząc poranne słońce Nepalczycy zapewnili nas, że monsun się skończył.

Przez kolejne 3 dni szliśmy pośród pól ryżowych, stopniowo zdobywając wysokość, mijając malownicze wioski, dziesiątki wodospadów, kilkanaście razy przekraczając szumiącą w dole rzekę po wiszących mostach linowych. Codziennie zdobywaliśmy też nowe doświadczenia związane z nepalską kuchnią, obyczajami oraz pogodnymi i serdecznymi ludźmi.

Czwartego dnia marszu naszym oczom ukazał się masyw Manaslu – pierwszego z trzech ośmiotysięczników, które było dane nam zobaczyć. Jednocześnie szliśmy wzdłuż Oble Dome, niezwykle imponującej góry, świętej dla buddystów. Jakby tego było mało, po południu wyrósł przed nami wierzchołek Annapurny II (7939 m n.p.m.). Przez kilka następnych dni szliśmy wzdłuż masywu tej wspaniałej góry, jednej z piękniejszych na całej trasie. Na jeden dzień zeszliśmy z głównego szlaku i wybraliśmy alternatywną, wyższą i trudniejszą drogę (przez Upper Pisang). Warto było się jednak pomęczyć, ponieważ widoki były fenomenalne.

Aby uniknąć bardzo niebezpiecznych powikłań (czasem śmiertelnych) będących rezultatem choroby wysokościowej, przeprowadziliśmy podręcznikową wręcz aklimatyzację. W najprostszych słowach – chodzi o to, aby przyzwyczaić organizm do zmniejszonej ilości tlenu w powietrzu. Jednego dnia podeszliśmy 1000 metrów nad jeziora lodowcowe (położone na wysokości 4600 m n.p.m.). Wiśnia z Wojtkiem wykorzystali atut ciężkich butów i weszli na pobliski ośnieżony „pagór”. Okazało się potem, że ten „pagór” miał 4987 m wysokości i był wyższy od Mont Blanc!

Druga wycieczka aklimatyzacyjna była dłuższa. Chcieliśmy dojść do najwyżej położonego jeziora na świecie – Tilicho Lake, na wysokości 4900 m n.p.m. Niestety, ze względu na wiszące chmury i całkowity brak widoków doszliśmy tylko do Tilicho Base Camp, dosłownie 3 godziny drogi przed jeziorem.

Na szczęście nasze organizmy dość dobrze przystosowały się do nowych warunków, chociaż osobiście 2-3 razy myślałem, że wyjdę z siebie i stanę obok, gdy ból głowy rozsadzał mi ją od środka. Tak czy siak, proces aklimatyzacyjny to nie jest coś, co tygryski lubią najbardziej...

Dalsza droga na kluczową na naszej trasie przełęcz Thorong La (5416 m n.p.m.) przebiegała bez przeszkód i zgodnie z planem. Prawdziwą wysokogórską przygodę przeżyliśmy 12 października. Wyruszyliśmy o 6 rano z Base Campu pod Thorong La i po 40 minutach dotarliśmy do High Campu, na wysokość 4800 m. Zostawiliśmy bagaże w pokoju i ruszyliśmy na – jak to mówiliśmy – rekonesans. Szybko podeszliśmy kolejne 600 metrów i w półtorej godziny dotarliśmy na Thorong La – mającą 5416 m n.p.m. przełęcz, która dla większości turystów jest najwyższym punktem trekingu. Dla nas była tylko punktem wyjścia na górujący nad nią Thorong Peak (ok. 6200 m n.p.m.). Ze względu na zalegające masy śniegu, droga była dość męcząca i nużąca. Powyżej 6000 metrów co kilkanaście kroków konieczne były krótkie postoje na zebranie sił i wyrównanie oddechu. Mimo tych „niedogodności” szczyt został ostatecznie zdobyty!

Wśród osób wyruszających z High Campu na Thorong La i schodzących zaraz potem do położonego 1600 metrów niżej Muktinath utarło się przekonanie, że konieczne jest bardzo wczesne wyjście. Najwięcej turystów wyrusza przed 5 rano, idąc pierwszą godzinę przy świetle czołówek. Kiedy więc o 7 rano obudził nas właściciel hotelu, był mocno zaskoczony, gdy powiedzieliśmy mu, że nam się nie spieszy i chcemy spać dalej. O 8:30 był jeszcze bardziej zdziwiony... Ostatecznie wyruszyliśmy o 10:30, a o 16 byliśmy już w jednym z hoteli Muktinath. Po tygodniu spędzonym na większych wysokościach, gorący prysznic był tym, czego potrzebowaliśmy. Jakby tego było mało, zjedliśmy stek z jaka. Może i był żylasty, ale tego smaku nie zapomnę do końca życia!

Samo Muktinath jest wyjątkowe. Mieści się tu bowiem kompleks świątyń, zarówno buddyjskich, jak i hinduistycznych. Niektóre są na tyle święte, że wyznawcy tych religii często przychodzą do nich pieszo z samych Indii! Słowa uznania, zwłaszcza dla staruszek idących boso...

Krajobraz po drugiej stronie przełęczy był zdecydowanie inny, bardziej pustynny i surowy. W takiej scenerii szliśmy kolejne 2 dni, schodząc wzdłuż rzeki Kali Gandhaki. Cały czas wiał silny wiatr (oczywiście prosto w twarz). Po drodze minęliśmy kilka ciekawych wiosek, na czele z dawną twierdzą Jharkot, bramą Upper Mustangu – Kagbeni, oraz miasta Jomsom i Marphę. Kilka razy otwierały się też świetne widoki, głównie na pasmo Nilgiri. Sama droga często nam się dłużyła, a to ze względu na to, że szliśmy niemal cały czas drogą, którą co jakiś czas przejeżdżały jeepy i motory. W końcu krajobraz wrócił do normy (pojawiły się z powrotem drzewa i pola ryżowe), a na horyzoncie pokazały się wreszcie długooczekiwane masywy Annapurny I (8091 m n.p.m.) i Dhaulagiri (8167 m n.p.m.).

Ostatnim górskim celem naszego wyjazdu było dojście do Annapurna Base Camp, nazywanego Południowym Sanktuarium Annapurny. Jest to miejsce na wysokości 4200 m n.p.m., ze wszystkich stron otoczone imponującymi szczytami. W drodze do Annapurna Base Camp nabraliśmy tempa i skróciliśmy wszelkie możliwe czasy o połowę. Chyba chcieliśmy już wrócić do cywilizacji. Nie obyło się jednak bez przygód. W okolicach bardzo popularnego punktu widokowego – Poon Hill, zaliczyliśmy bliskie spotkanie z maoistami. Chłopakom zachciało się komunizm wprowadzać... Nie no, gratulacje... Kilku młodych Nepalczyków (bez mundurów, bez broni, za to z propagandowymi ulotkami) zbierało „datki” na kampanię przed wyborami do parlamentu. Jeśli się chciało przejść dalej szlakiem, trzeba było wpłacić „dotację”. Ostatecznie zapłaciliśmy po 200 rupii od osoby (ok. 3 dolarów; dostaliśmy pokwtowania z podobiznami Stalina, Lenina, Mao i Pol Pota), zrobiliśmy im kilka zdjęć i poszliśmy w swoją stronę.

Droga do Sanktuarium wiedzie głównie przez dżunglę i las rododendronowy. Widoki otwierają się dopiero na samym końcu. Na trasie mija się ciągle grupki turystów. Ludzi było tylu, że wręcz przestaliśmy mówić zwyczajowe „hello” i „namaste”!

Samo Annapurna Base Camp to cztery hotele, zastawione pole namiotowe i boisko do siatkówki. No i widoki. Niesamowite! Najbardziej imponujące były Annapurna South i Machhapuchhare. Do tego dochodzi około 10 szczytów, na czele z Annapurną I. Niemal wszystkie mają ponad 7 tysięcy metrów. Stojąc na wysokości 4200 m i tak trzeba dość mocno zadzierać głowę, a bliskość tych szczytów jest powalająca!

Ostatnie dwa dni na szlaku wędrowaliśmy na przemian przez dżunglę i wśród tarasów ryżowych. Byliśmy wciąż pełni wrażeń, a jednocześnie chcieliśmy jak najszybciej zejść do cywilizacji. Z gór zjechaliśmy autobusem (znowu na dachu) do Pokhary – jednego z większych miast Nepalu, najbardziej (po Katmandu) popularnego wśród turystów. W Pokharze nie ma prawie nic ciekawego jeśli chodzi o budowle czy świątynie. Setki tysięcy ludzi ciągną tu każdego roku ze względu na jezioro Phewa, widok na Himalaje, ale głównie ze względu na spokojny charakter tego miasta.

Z Pokhary, po trzech dniach pobytu, pojechaliśmy do Katmandu. Co za tym idzie – przeżyliśmy najbardziej niebezpieczny fragment podróży – jazdę starym autobusem po dziurawej drodze nad samą przepaścią, bez poszanowania jakichkolwiek norm zachowania się na drodze. W stolicy zamieszkaliśmy w tym samym hotelu, co po przyjeździe z Polski. Za pokój z łazienką i telewizją z HBO płaciliśmy po 3 dolary za osobę. W ciągu trzech dni, które spędziliśmy w Katmandu, zwiedziliśmy zarówno samo miasto, jak i przylegające do niego Patan i Baghtapur. Najwięcej zabytków zlokalizowanych jest na placach (Durbar Square) poszczególnych miast (coś jak nasz Stary Rynek, tylko koziołków nie ma:) ). Niektóre budowle mają po kilkaset, a nawet ponad tysiąc lat, więc naprawdę można poczuć się jak w innym świecie.

Po trzech dniach mieliśmy już dość Katmandu. Panuje tam nieustanny hałas (głównie klaksonów), powietrze jest straszliwie zanieczyszczone przez masy samochodów i motorów, a do tego z każdej strony biednego turystę „atakują” sprzedawcy wszystkiego i niczego.

Z Nepalu wylecieliśmy 31 października. Wyjeżdżaliśmy pełni zachwytu – ludźmi, inną kulturą i obyczajami, dobrym jedzeniem. I przede wszystkim – górami. W naszych głowach powstało przekonanie równe pewności, że nie była to nasza ostatnia wizyta w Nepalu. My tam jeszcze wrócimy! :)

tekst: Michał Unolt

Tekst pochodzi ze strony www.akademiec.pl. Sprawdź nas!

Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.

Norwegia

Norwegia


Autor: Piotr Łeszyk


2921 km, 28 dni jazdy, 2 przyjaciół i 2 rowery, 1 cel. Relacja z rowerowej wyprawy z Oslo na Nordkapp...


Już na początku 2006 roku wybraliśmy Nordkapp za cel naszych wakacji. Nie chcieliśmy jednak dołączać do rzeszy turystów, którzy docierają tam samochodem, autobusem, czy promem. Wybraliśmy więc nieco trudniejszy i bardziej wymagający sposób podróżowania. Przez kilka miesięcy przeglądaliśmy przewodniki i mapy, szukaliśmy inforamacji w internecie, stopniowo uzupełnialiśmy sprzęt i oczywiście (na ile pozwalał nam czas) jeździliśmy na rowerach. Zaplanowana przez nas trasa wiodła z Oslo przez Lillehammer, Roros, Trondheim, Namsos, Bodo, Archipelag Lofotów, Altę na Nordkapp.

17 sierpnia rano w samym centrum Oslo wysiedliśmy z busa, który dowiózł nas z Poznania. Szybko załadowaliśmy cały ekwipunek na rowery i ruszyliśmy na krótki objazd norweskiej stolicy. Mając po raz pierwszy do czynienia z tak ciężkimi sakwami (po 40 kg na każdym rowerze) namacalnie przekonaliśmy się co oznacza zwrot „rower jeździł jak chciał”. Nie mając zbytniej kontroli nad naszymi „czołgami”, zdołaliśmy zobaczyć budynek parlamentu, ratusz, twierdzę Akershus, a także obrazy Edvarda Muncha w Galerii Narodowej. Najbardziej podobał nam się „Krzyk” – trochę nam przypominał postać Rysia z Klanu. Pomimo, że Oslo wywarło na nas bardzo korzystne wrażenie, chcieliśmy jak najszybciej ruszyć w trasę!

Pierwszym celem naszego wyjazdu było dotarcie do Lillehammer. Zanim to nam się udało, zaliczyliśmy pierwszą awarię – w Karola rowerze pękła dętka – pierwsza i ostatnia w czasie całego wyjazdu. Trzeciego dnia rano minęliśmy niewielkie Lillehammer, w którym oprócz słynnej nazwy i skoczni nie ma nic przyciągającego. Znacznie więcej „rozrywki” dostarczył nam podjazd w Góry Rondane. Był to kilkunastokilometrowy odcinek o 9-cio procentowym kącie nachylenia. Po kilku godzinach mozolnego pedałowania wjechaliśmy na wysokość ponad 1200 m n.p.m. Żaden inny podjazd nie dał nam się aż tak we znaki, a każda następna „górka”, choćby stroma i wysoka, była niczym, w porównaniu z tym. Nasz trud nie poszedł jednak na marne – Góry Rondane mają wspaniały krajobraz, nieporównywalny z żadnymi polskimi górami. Równie ciekawie i emocjonująco było podczas zjazdu do doliny, kiedy w strugach ulewnego deszczu, z dużym obciążeniem i po „zakręciastej” drodze mknęliśmy naszymi bolidami w dół. Wrażenia niezapomniane.

Następnym ciekawym punktem na naszej trasie było Roros – górnicza osada, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Największe wrażenie robią dwustuletni kościół i drewniane domki stojące wzdłuż opustoszałych ulic na zboczu góry. Atmosfera była niesamowita, a ulice zupełnie puste, więc aż głupio było nam głośno rozmawiać.

Do Trondheim było już z górki. Oczywiście nie cały czas, bo to przecież Norwegia, a tu hasłem przewodnim jest PODJAZD. Ale Roros położone jest w górach, a Trondheim nad morzem, więc tendencja była „spadkowa”. Trondheim, założone w 997 roku, jest obecnie trzecim co do wielkości miastem Norwegii. Główną atrakcją miasta jest tysiącletnia katedra Nidaros, największa średniowieczna budowla w całej Skandynawii. Zgodnie z legendą, pod świątynią znajduje się grób św. Olafa, dlatego do katedry od setek lat przybywali pielgrzymi z całego kraju. Po krótkim objeździe miasta ruszyliśmy w jedynym słusznym kierunku – na północ. Od Trondheim nasza trasa wiodła wzdłuż fjordów, które z małymi przerwami towarzyszyły nam do samego Przylądka Północnego.

W Steinkjer, kilkadziesiąt kilometrów za Trondheim, zjechaliśmy z głównej trasy, by 600-kilometrowy odcinek do Bodo przejechać bocznymi, o wiele bardziej widokowymi szosami. Wtedy też zaczęły się problemy z Karola tylnym kołem, w którym w ciągu dwóch dni złamało się 6 szprych. Obręcz była na tyle zósemkowana, że o dalszej jeździe nie było mowy, a do najbliższego warsztatu mieliśmy około 80 km. W całej tej przygodzie (bo takie zmagania to nic innego jak dodatkowa przygoda) mieliśmy sporo szczęścia i spotkaliśmy się z dużą życzliwością ze strony Norwegów. Nie dość, że mogliśmy rozbić namiot na czyimś podwórku, to następnego ranka znaleźli się chętni, którzy podwieźli nas pod samo Bronnoysund (tam właśnie był warsztat). Po szybkiej transplantacji szprych i reanimacji koła ruszyliśmy w dalszą trasę. W sumie po ośmiu dniach jazdy wzdłuż wybrzeża, zaliczeniu ponad 10 przepraw promowych i zrobieniu masy zdjęć fantastycznych widoków, dojechaliśmy do Bodo, skąd promem przedostaliśmy się do Moskenes na Lofotach.
W miejscowości o wdzięcznej nazwie: „A”, na samym końcu drogi wiodącej przez Lofoty, znaleźliśmy najlepszą miejscówkę na nocleg w całej Norwegii. Stojąc na skałach, wysoko nad poziomem morza mieliśmy z jednej strony wspaniały widok na wysokie szczyty, wyrastające prosto z morza, z drugiej – na Morze Norweskie i wysunięte bardziej na południe wyspy archipelagu. Rano czekała nas długa sesja fotograficzna, a zapierające dech w piersiach widoki nie pozwoliły odjechać zbyt szybko.

Lofoty są okrzyknięte najpiękniejszą częścią całej Norwegii. Na nas największe wrażenie zrobiły okolice Moskenes. Później fjordy przybrały kształty przypominające to, co widzieliśmy już wcześniej. W niektórych zatokach są też cudowne plaże z białym piaskiem, jednak temperatura i wiatr nie zachęcały do kąpieli. Pierwszy dzień na wyspach spędziliśmy bardzo pracowicie – wśród strzelistych gór i nadmorskich miasteczek niemal wyjętych z obrazka, przejechaliśmy ponad 140 km. Udało się tylko dzięki temu, że koło południa naszły chmury i już nie musieliśmy tak często zatrzymywać się „na zdjęcie”.

Wieczorem tego dnia przyszedł nam do głowy ambitny pomysł – za około 330 km mieliśmy odwiedzić znajomych (wizja prysznica, dobrego obiadu i ciepłego pokoju). Postanowiliśmy, że spróbujemy dojechać tam w dwa dni. Pierwszego przejechaliśmy 155 km i nie wiedzieliśmy, czy następnego dnia weźmiemy ciepły prysznic w tradycyjnej norweskiej hytcie (hytta to taki drewniany domek letniskowy) czy też znowu będzie musiała wystarczyć menażka, gąbka i 0,7 litra zimnej wody... Po dobrze przespanej nocy wyruszyliśmy wcześnie rano i po ok. 30 km opuściliśmy Lofoty. W sumie po prawie 10 godzinach jazdy dojechaliśmy na miejsce. Przejechaliśmy tego dnia 180,37 km i byliśmy z siebie niesłychanie dumni. Cztery kolejne dni minęły nam na odpoczynku i zbieraniu sił przed dalszą podróżą (jedzenie, spanie, jedzenie, jedzenie...).

Aż do samej Alty nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, jedynie pogoda pogarszała się z dnia na dzień. W samej Alcie warto odwiedzić muzeum, w którym podziwiać można naskalne rysunki sprzed kilku tysięcy lat. Zaraz za miastem zaczyna się rozległy płaskowyż (płasko jest jak już się podjedzie ponad 300 metrów...), z którego drzewa i krzewy zostały skutecznie wyparte przez trawy i mokradła. Nieodłącznym elementem tego krajobrazu są też swobodnie biegające renifery, a padający deszcz dość dobrze wkomponował się w całość. Z płaskowyżu zjechaliśmy do Porsangerfjordu (trudne słowo), wzdłuż którego wiedzie droga na sam Przylądek Północny. Od tego momentu dodatkowym utrudnieniem był bardzo silny wiatr, wiejący jak to zwykle bywa - prosto w twarz.

Wbrew pozorom najdalej wysunięty na północ punkt Europy wcale nie znajduje się na kontynencie, lecz na wyspie - Mageroyi. Aby się tam dostać, trzeba przejechać podziemnym (a w zasadzie podmorskim) tunelem o długości ponad 7 km. Jadąc rowerem trzeba się dość ciepło ubrać, bo droga schodzi do 212 m p.p.m. i na samym dole jest raczej chłodnawo (no, tylko w czasie zjazdu; gdy się już zacznie podjeżdżać, nagle robi się ciepło...). Podobnie jak w przypadku wszystkich innych tuneli, mostów i niektórych przepraw promowych – rowerzyści nie muszą płacić za przejazd. Największym miastem na wyspie jest Honningsvag. My dotarliśmy tam popołudniu i po zrobieniu zapasów na kilka następnych dni rozbiliśmy namiot niemal przy samej drodze. Do Nordkappu zostało 30 km!!
Pierwsze budzenie zaplanowaliśmy na 7 rano. Słysząc jak mocno wiało i padało uznaliśmy to za głupi pomysł. Ostatecznie ruszyliśmy o 11. Ten krótki, ostatni odcinek trasy był chyba najgorszym rowerowym doświadczeniem w naszym życiu. I absolutnie nie chodziło tu o konieczność podjazdu na wysokość 307 metrów – po przejechanniu 2,5 tysiąca kilometrów takie górki nie robią na człowieku większego wrażenia. Problem był inny – wiatr był tak przeraźliwie silny, że rowerami rzucało po całej drodze. Obawialiśmy się nawet czy nie zniesie nas pod nadjeżdżający samochód. Po ponad 3,5 godzinach walki naszym oczom ukazał się ostatni podjazd, a na jego szczycie – budynek Nordkapphalle. Kiedy podjechaliśmy pod bramki wjazdowe (kasy biletowe), spotkała nas bardzo miła niespodzianka. Bileter (jakkolwiek go nazwać) najpierw zapytał skąd jedziemy, a potem zakrył ręką cennik i powiedział, że mamy się tym nie przejmować. 14 września 2006 roku, po 24 dniach jazdy i 2530 przejechanych kilometrach, byliśmy na Nordkappie! Ciężko opisać co czuliśmy stając pod olbrzymim globusem, patrząc w stronę bieguna. Na pewno wzruszenie i ogromną radość. Ale świadomość, że wszystko się udało, że SIĘ UDAŁO napływała stopniowo. I było nam z tym szalenie dobrze. Czuliśmy się jak Wilhelm Zdobywca na polach pod Hastings, jak Krzysztof Wielicki na jednym z ośmiotysięczników, jak Neo po pokonaniu Agenta Smith`a...jak oni wszyscy razem wzięci.

Nikogo o nic nie pytając, przez 3 dni mieszkaliśmy w namiocie rozbitym dosłownie obok wejścia do Nordkapphalle. W godzinach otwarcia hali przenosiliśmy się do środka, żeby pobyć w ciepłym pomieszczeniu. Korzystając z dobrej pogody i świetnej widoczności – robiliśmy zdjęcia wszystkiemu dookoła, prawie jak rodowici Japończycy. Niestety w dniu, w którym chcieliśmy wybrać się na cypel Knivskjelodden (kolejne trudne słowo) – faktycznie najbardziej wysunięty punkt Europy, naszły gęste mgły i silne deszcze, więc z wycieczki nic nie wyszło. W takich też warunkach wracaliśmy do Honningsvag, skąd promem linii Hurtigruten popłynęliśmy do Tromso. Po kilku dniach wylecieliśmy stąd do Oslo, a dalej - do Polski. Oficjalnie rzecz ujmując – wyprawa dobiegła końca.


Wyjazd w liczbach:
2921 km przejechaliśmy w czasie całego wyjazdu
2530 km – długość naszej trasy z Oslo na Nordkapp
180,37 km – maksymalny dystans dzienny
104,32 km – średni dystans dzienny wyprawy
58,3 km/h – maksymalna prędkość
40 kg bagażu wiózł każdy z nas na początku wyprawy
32 kg prowiantu zabraliśmy z Polski
18,12 km/h – średnia prędkość całej wyprawy
8,5 kg – ważył nasz namiot. Do tego była ponad 2 kg folia murarska, bo namiot przeciekał :)
6 szprych złamało się w czasie drogi (wszystkie w tylnym kole Karola)
1 raz przebiliśmy dętkę (Karol, w swoim nieszczęsnym tylnym kole)
0,7 litra wody w menażce wystarcza, żeby dokładnie się umyć „od stóp do głów” (z pomocą gąbki)

Tekst: Michał Unolt, Karol Zielonka

Tekst pochodzi ze strony www.akademiec.pl. Sprawdź nas!

Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.

Wyszukiwarki połączeń lotniczych

Wyszukiwarki połączeń lotniczych


Autor: Grzegorz Karcz


Wyszukiwarka połączeń lotniczych koncepcyjnie nie różni się w zasadzie od tradycyjnych wyszukiwarek stosowanych w Internecie, np.: wyszukiwarek stron internetowych czy porównywarek cenowych. Jednak są pewne zasadnicze różnice...


Zadaniem wyszukiwarek jest przeszukanie zbioru setek milionów informacji oraz pomoc użytkownikom Internetu w wyselekcjonowaniu i wybraniu tej najodpowiedniejszej, najlepiej spełniającej kryteria wyszukiwania.

W przypadku wyszukiwarki połączeń lotniczych - zamiennie określanej także jako wyszukiwarka lotów lub wyszukiwarka biletów lotniczych - chodzi o wyszukanie i przedstawienie użytkownikowi Internetu maksymalnie największej liczby możliwych połączeniach lotniczych na danej trasie w danym terminie.

Dodatkowo otrzymujemy informacje o cenie danego połączenia (biletu lotniczego) oraz szczegóły lotu (np.: numer lotu, jakie linie lotnicze obsługują dany lot, czy jest to połączenie bezpośrednie czy z przesiadką). Całość wyników wyszukiwania posortowana jest najczęściej narastająco, od najniższej do najwyższej ceny za bilet. Mamy także możliwość bezpośredniej rezerwacji bądź zakupu biletu lotniczego na wybranym połączeniu, jeżeli któraś z ofert okaże się dla nas interesująca.

Niewątpliwą korzyścią stosowania wyszukiwarek połączeń lotniczych jest fakt, że w bardzo prosty i szybki sposób, bez większego nakładu sił, uzyskujemy informację na temat większości połączeń lotniczych na danej trasie w danym czasie. Zwiększamy wówczas szansę na znalezienie biletu lotniczego w najkorzystniejszej cenie oraz najbardziej optymalnego rozkładu naszego lotu, co jest bardzo ważne, szczególnie w podróży wymagającej przesiadek.

Samodzielne i żmudne przeszukiwanie setek stron różnych przewoźników czy biur podróży wydaje się w tym momencie mniej efektywne, co nie znaczy, że w ten sposób nie można znaleźć okazji. Prawdopodobieństwo tego jest jednak dużo niższe niż w przypadku skorzystania z pomocy wyszukiwarki połączeń lotniczych. Tym bardziej, że korzystanie z wyszukiwarek lotów jest bezpłatne. Same wyszukiwarki są także systematycznie usprawniane przez samych producentów, tak aby dostarczały jak największą liczbę połączeń wielu linii lotniczych na świecie.

W ostatnim czasie użytkownicy Internetu w coraz większym stopniu doceniają zalety korzystania z wyszukiwarek biletów lotniczych, które stają się coraz popularniejsze w polskiej sieci. Tendencja ta nie dziwi, gdyż w stosowaniu tego typu wyszukiwarek dopatrzeć się można praktycznie samych zalet.
Źródło: Grzegorz Karcz, Fruwać.pl Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.