sobota, 30 maja 2015

Dlaczego warto odwiedzić Walencję w Hiszpanii

Dlaczego warto odwiedzić Walencję w Hiszpanii


Autor: Krzysztof Florek


Walencja i jej okolice to z pewnością piękne miejsce na ziemi oraz wymarzona lokalizacja na wakacje nad morzem. Jest wiele powodów, dla których naprawdę warto je odwiedzić. Poniżej przedstawiamy kilka z nich.


Walencja i jej okolice to z pewnością piękne miejsce na ziemi oraz wymarzona lokalizacja na wakacje nad morzem. Jest wiele powodów, dla których naprawdę warto je odwiedzić. Poniżej przedstawiamy kilka z nich.

LAS FALLAS
Jest to 15 dniowa fiesta odbywająca się w samej Walencji, która rozpoczyna się 15 marca. W tym czasie miasto jest pełne życia z imprezami odbywającymi się praktycznie całą dobę, ze sztucznymi ogniami, koncertami, bazarami ulicznymi i procesjami. Jedna z takich procesji zwana ‘Ofrenda’, trwa dwa dni podczas których maszerują w niej ludzie z kwiatami, które składane są następnie przy figurze Maryi Dziewicy na zewnątrz miejskiej Katedry. Zapach milionów kwiatów rozchodzi się po ulicach całego miasta.

Podczas fiesty codziennie organizowane są pokazy sztucznych ogni nazywane ‘Mascleta’. Ma to miejsce na placu przy ratuszu. Mimo że pokazy trwają tylko 10 minut, eksplozje są tak intensywne, że nieraz czuć lekkie drgania ziemi. Lokalna ludność doradza oglądanie pokazów z otwartymi ustami, nie tylko ze względu na widowisko, ale również aby uchronić się przed popękaniem bębenków w uszach!

Prawdopodobnie najbardziej znanym aspektem fiesty Fallas jest ponad 500 rzeźb z masy papierowej nazywanych ‘Ninots’, które są tworzone w ciągu 12 miesięcy poprzedzających święto. Te często komiczne kreacje mogą mieć wysokość nawet do 20 metrów. Uliczne imprezy odbywają się właśnie dookoła tych rzeźb na wielu tutejszych placach. W nocy 19 marca wszystkie te dzieła sztuki są palone w orgii ognia zwanej ‘La Crema’! W ciągu 10 minut cały rok kreatywnej pracy zmienia się w kupkę popiołu, co paradoksalnie staje się jeszcze jednym powodem do zabawy!

Początki Fallas są upatrywane w rytualnym przywitaniu wiosny przez stolarzy z Walencji. Ścinki desek były wtedy rozrzucane po ulicach i podpalane w dniu świętego Józefa, patrona stolarzy. Wszystko wskazuje na to, że podobnie jak w przypadku innych dorocznych rytuałów tak samo i tutaj małe święto zmieniło się w rozpoznawalną międzynarodowo imprezę. Podczas Fallas liczba ludności w Walencji podwaja się i wynosi ok. 3 milionów.

MAUROWIE I CHRZEŚCIJANIE – ALCOY, WALENCJA
Zawsze w kwietniu odtwarzana jest słynna (i częściowo mityczna) bitwa między Maurami i Chrześcijanami w Alcoy. Podobnie jak w przypadku słynnej fiesty Fallas, tak i tutaj przygotowania trwają cały rok. Armie Maurów i Chrześcijan, znane jako Filaes, pracują ciężko przez cały rok, aby przygotować się na kwietniową imprezę.

Uczestnicy bitwy są przebrani w oryginalne kostiumy, które są oceniane podczas fiesty. Najlepsze kostiumy zostają zachowane w Muzeum Maurów i Chrześcijan. Kulminacyjnym punktem bitwy jest wypalenie z setek pistoletów ślepymi kulami, co czyni tę fiestę jedną z najgłośniejszych w Hiszpanii. Na koniec bitwy wzniesiona zostaje z dumą flaga świętego Grzegorza na znak triumfu. Jest to fiesta, na którą powinni się wybrać miłośnicy ceremonii, historii i... hałasu!

LA TOMATINA
Raz w roku spokojne, przemysłowe miasteczko Bunol w rejonie hiszpańskiej Walencji zamienia się w stolicę walk, gdzie odbywa się szalona bitwa na pomidory. Wydarzenie ma miejsce w ostatnią środę sierpnia, a nazywa się La Tomatina.

Wiele teorii mówi o początkach tego festiwalu. Jedna z nich głosi, że w 1945 roku po raz pierwszy rozpoczęto walkę w ramach protestu przeciwko generałowi Franco. Kolejna, że początkiem festiwalu była sprzeczka kilku przyjaciół, która zamieniła się w walkę na jedzenie, przeniosła się na sąsiednie stoliki, potem ulice, rozprzestrzeniła się po okolicy i sąsiednich miastach, a następnie przerodziła się w coroczną imprezę. Jeszcze inna teoria mówi, że początkiem imprezy była polityczna walka między studentami, którzy podczas pobytu w domku letniskowym w Bunol rzucali się właśnie pomidorami. Obecnie festiwal jest traktowany jako wydarzenie narodowe bez podtekstów politycznych.

Co roku do Bunol zjeżdża około 30 tysięcy turystów, którzy spotykają się na wąskich uliczkach wokół Placu Ludowego, by w okolicach południa, na sygnał z ratusza rozpocząć walkę, w której amunicję stanowią pomidory. Walka trwa 60 minut. W tym czasie do miasteczka dowożone są ciężarówkami dorodne pomidory, które natychmiast trafiają w ręce walczących. W walce nie oszczędza się nikogo, na równi atakowani są turyści, widzowie, fotoreporterzy, a także budynki. Fasady budynków są zabezpieczane folią, ale nie zawsze zabezpiecza ona budynki przed pomidorową mazią.

Jedź na tę fiestę, zabaw się! Ale nie zakładaj swoich najdroższych ciuchów!

MERCADO
Wielki, kryty bazar spożywczy w Walencji jest znany jako jeden z najlepszych w Europie i znaleźć na nim można zawsze olbrzymi wybór świeżych ryb, mięsa, owoców i warzyw. Jeśli tylko jest to jadalne, choćby było wyjątkowo niesmaczne, na bazarze w Walencji na pewno to znajdziesz. Nie jest to może miejsce dla wrażliwców, ale jeśli rozważasz przeprowadzkę do Hiszpanii to z pewnością jest to coś czym nauczysz się cieszyć.

KATEDRA
Zbudowana między XII a XV wiekiem poddana została sporym przeróbkom w wieku XVIII. Tutejsza katedra charakteryzuje się różnorodnością stylów architektonicznych i znana jest z tego, że przechowywany jest w niej Święty Graal- przynajmniej tak się mówi...

BARIO CARMEN
Najstarsza część miasta, składa się ciemnych i wąskich alejek pełnych sklepów, domów, pałaców i barów. Jest to historyczne centrum Walencji. Prawdopodobnie najbardziej tłoczna i pełna niepowtarzalnej atmosfery dzielnica. Idealne miejsce na wieczorny spacer i przyglądanie się ludziom!

ESTACION DEL NORTE
Ten dworzec kolejowy w centrum Walencji to prawdziwy modernistyczny rarytas. Zachęcamy do spaceru dookoła budowli i podziwiania niesamowitych detali z kryształu, drewna i marmuru.

TORRES DE SERRANO
Dwie piękne gotyckie wieże przy dawnej bramie wjazdowej do miasta. Sam mur obronny otaczający miasto został zdemontowany w XIX wieku.

MUZEA
Przeróżnego rodzaju muzea można znaleźć rozsiane po całej Walencji. Szczególnie godne polecenia są Muzeum Paleontologiczne, Narodowe Muzeum Ceramiki, Muzeum Fallero i Muzeum Nauki. Można również odwiedzić Muzeum Ryżu!

MIASTO SZTUKI I NAUKI
Ogromny projekt mający na celu rozbudowanie miasta na tereny wschodnie, które były porzucone i zaniedbane. Jest to projekt porównywany z londyńskimi dokami i składa się z L’Hemiferic, Muzeum Nauki, parku Oceanograficznego i Pałacu Sztuki. Powierzchnia tego miasta w mieście to ok. 36 hektarów. Miasto Sztuki i Nauki reprezentuje to co najlepsze w Walencji, m.in. niesamowitą, futurystyczną architekturę. Aby w pełni docenić atrakcje tego miejsca należy spędzić tutaj minimum pół dnia.

IVAM
Jedno z najlepszych modernistycznych muzeów w Europie prezentujące wystawy stałe i gościnne. Ostatniego lata obowiązywały tutaj darmowe godziny zwiedzania oraz występy jazzowe, dlatego muzeum stało się wtedy popularnym miejscem spotkań z przyjaciółmi.

OGRODY TURIA
Przykład na to jak coś dobrego powstaje z czegoś złego. Powódź z 1957 roku spowodowała wiele ofiar i skłoniła do wprowadzenia w życie ambitnego planu uregulowania koryta rzeki Turia dookoła miasta. Zbyteczne koryto przebiegające przez centrum miasta zostało przeobrażone we wspaniały ogród i tereny rekreacyjne pełne infrastruktury sportowej i wypoczynkowej. Idealne miejsce do spacerów i przemierzania miasta z dala od tłumów i ruchu ulicznego.

LA FERIA
Jedno z największych w Europie centrów wystawowych składające się z nowoczesnych budynków, w których odbywają się wszelkiego rodzaju wystawy i targi przez cały rok.

PLAŻE
Można je znaleźć dookoła miasta na północy, południu, wschodzie, ale nie zachodzie! Plaże na północy i południu zostały odznaczone prestiżową Błękitną Flagą za swoją czystość i jakość. Tutejsze plaże są bardzo zróżnicowane, zachęcamy do opalania i kąpania się na cichych lokalnych plażach na obrzeżach kosmopolitycznej promenady Malvarosa zaledwie kilka minut od centrum miasta. Porty na północy i południu są natomiast idealnym miejscem do aktywnego wypoczynku. Można stąd wybrać się na wycieczkę na Baleary.

PIŁKA NOŻNA
Walencja posiada jeden z najlepszych w Europie zespołów – co może potwierdzić ze smutkiem każdy fan Arsenalu. Atmosfera na meczach jest zawsze pełna energii dobrego humoru. Jest to prawdziwy dowód na to, że piłka nożna może być sportem, który z przyjemnością i bezpiecznie może oglądać cała rodzina.

GOLF
Wiele doskonałych pól golfowych można znaleźć dookoła Walencji w odległości zaledwie kilku minut od miasta. Najsłynniejsze jest bez wątpienia El Saler – oceniane jako jedno z 50 najlepszych pól golfowych na świecie. Kluby El Bosque i El Scorpion są również doskonale znane ze swoich pól oraz całej towarzyszącej infrastruktury. Kilka kolejnych pól golfowych jest planowanych w najbliższych latach.

SPORTY MOTOROWE
Circuito de Cheste to niedawno ukończony tor wyścigowy na którym trenuje zespół F1 Williams. Tor znajduje się kilka minut za miastem niedaleko drogi na Madryt. Ceny są tutaj przystępne, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę doskonałe warunki i pozycje do oglądania zawodów. Na torze odbywają się imprezy takie jak World Superbike i Motor GP.

PARK NATURALNY SIERRA CALDERONA
Tylko 40km na północny-zachód od Walencji w kierunku na Llirię położony jest nowy Park Naturalny Sierra Calderona. Znajduje się tutaj 120km kwadratowych dziewiczych gór i iglastych lasów śródziemnomorskich. Najwyższy szczyt wznosi się na wysokość prawie 1100m i oferuje wspaniały widok na morze. Mamy tutaj do czynienia z bardzo bogatą fauną, w której skład wchodzą między innymi: dziki, lisy, łasice, wiewiórki i borsuki. Park jest otwarty dla turystów, którzy jednak powinni poruszać się wyznaczonymi ścieżkami.



WakacyjnyWynajem.pl - tanie noclegi Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.

Tasmania - wyspa na krańcu świata

Tasmania - wyspa na krańcu świata


Autor: Ewelina Mółka


Marzysz o wyprawach w dziewicze tereny, masz dosyć zatłoczonych miast, a codzienne stanie w korkach przyprawia Cię o zawrót głowy? Jeśli Twoja odpowiedź brzmi tak - Tasmania jest idealnym miejscem dla Ciebie.


Oprócz rozległych obszarów stałego lądu do Australii należą również liczne wyspy na Oceanie Spokojnym i Indyjskim, w tym najbardziej znana - Tasmania. Miejsce to może poszczycić się najczystszym powietrzem świata i, podobnie jak cała Australia, niezliczoną ilością bajecznie kolorowych roślin i egzotycznych zwierząt.
Ponad 40 % powierzchni wyspy jest rezerwatem bądź parkiem narodowym, ponadto Tasmania posiada blisko 2000 tras spacerowych i 18 parków narodowych.
Tasmanię w świecie rozsławił sympatyczny bohater kreskówek - diabeł tasmański. Ten drapieżny torbacz występuje tylko na terenie Tasmanii. Charakterystyczne przeraźliwe odgłosy wydawane przez diabła tasmańskiego sprawiły, że jeżył się włos na głowie niejednego nieświadomego turysty.
Miasta Tasmanii nie są przeludnione, populacja wynosi zaledwie 500 tys. mieszkańców. Z czego 200 tys. zamieszkuje Hobart, a 150 tys. Launceston. W odróżnieniu do Australii panuje tu łagodniejszy, bardziej europejski klimat, średnia temperatura latem wynosi 21 stopni C, a zimą 12.
Stolicą Tasmanii i jednocześnie największym centrum finansowym i administracyjnym jest Hobart. To drugie najstarsze miasto Australii.
Trzecie co do wielkości miasto wyspy - Devonport - liczy zaledwie 30 tys. mieszkańców! Tasmania słynie z produkcji wysokiej jakości produktów spożywczych, takich jak miód, trufle, szafran, wasabi, a także piwa i wina. Uprawie roślin sprzyja czyste powietrze, żyzna gleba oraz łagodny i słoneczny klimat.
Słabo zaludnione miasta, zapierające dech krajobrazy, egzotyczna roślinność, a także krystalicznie czysta woda i najczystsze powietrze świata, to największe atuty Tasmanii - miejsca, gdzie można odetchnąć pełną piersią w pełnym tego słowa znaczeniu.

Katarzyna Jaworska jest redaktorem prowadzącym działu Life Style Portalu Skarbiec.Biz

http://www.raje-podatkowe.pl/raje_podatkowe38.html

http://www.skarbiec.biz/

Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.

Murvica czyli wakacje w Chorwacji nr 2

Murvica czyli wakacje w Chorwacji nr 2


Autor: Paweł Rudzki


Opis wakacji jakie autor spędził w Murvicy (Chorwacja) na wyspie Brac.


Tym razem wiedziałem gdzie chcę jechać, a nie jak przed rokiem gdy znalazłem się w Murterze. Muszę jednak przyznać, że była to wiedza podobna do tej, którą posiadał Kolumb przed swoją wyprawą do "Indii" - wiedział, że coś tam jest, ale co tam zobaczy i czego doświadczy mógł się tylko domyślać.... Co więcej do znanej nam dzisiaj Ameryki Północnej Kolumbowi nie udało się właściwie dotrzeć. Mnie na wyspę Brač w Chorwacji tak. I o tym właśnie będzie ten krótki reportaż.

Wyruszamy samochodem marki Toyota w czwartkowy poranek 16 sierpnia i obieramy kierunek na południe - Cieszyn, Wiedeń, Gratz, Słowenia, Zagrzeb. Toyota nawet na polskich drogach spisuje się znakomicie i wcale nie jest prawdą, że po naszej autostradzie nie można jechać 150 km/h.... Można jeżeli się ma szczęście i nie ma po drodze policji. Policji i owszem nie było, za to korek w okolicach Pszczyny i owszem! Droga przez Czechy i Austrię mija bardzo szybko i spokojnie, w Słowenii podziwiamy widoki i siłą woli porównujemy ją do Szwajcarii. Jednak czy w Szwajcarii trzeba jeździć cały dzień na światłach? W Słowenii tak! Szkoda, że o tym nie mówią celnicy. Celnicy po drodze w ogóle nic nie mówili poza "jechać dalej". Taka odprawa bardzo mi się podoba. Podobała mi się również mapa Słowenii otrzymana za darmo na przejściu granicznym. Bardzo miła chociaż niepraktyczna dla kogoś, kto jedzie tranzytem do Chorwacji - drogowskazy na Zagrzeb widać prawie z granicy. Oto już przed nami Chorwacja, zupełnie pusta (i bardzo dobra) autostrada, jeszcze chwilę krętą drogą i już jesteśmy w okolicy Jezior Plitivickich.

Park Narodowy Jezior Plitwickich, wpisany został na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO i trzeba przyznać jest to miejsce bardzo, ale to bardzo ładne. Turkusowa, czyściutka woda w której można oglądać ryby, dzika przyroda, drewniane kładki prowadzące przez lasy, piękne wodospady z najważniejszym "Wielkim Wodospadem" i ... tłumy ludzi pragnących, mimo ceny biletu 80 KN, to wszystko zobaczyć.

Tak to się porobiło na tym świecie, że najpierw takie dzikie enklawy niszczymy, a potem musimy je specjalnie chronić, żeby je oglądać... Tłum był szczególnie duży przy przystaniach gdzie cumują stateczki turystyczne pływające po jeziorach jak również w miejscu gdzie można coś zjeść lub czegoś się napić. Trzeba przyznać, że kawa i zimne piwo z widokiem na jezioro smakuje wyśmienicie - zwłaszcza po trochę dłuższym spacerze w promieniach gorącego słońca. W ogóle Jeziora Plitivicke to idealne miejsce do spacerowania i do zrobienia kilku ładnych zdjęć.

Ruszamy dalej w kierunku Splitu i wyspy Brač. Przed nami kręte chorwackie drogi, czasami szaleni kierowcy (chorwaccy i polscy...) i przepiękne widoki - góry i doliny, gdzie więcej kamieni niż budynków mieszkalnych. Chorwacja jest krajem bardzo słabo zaludnionym i można jechać przez długi czas nie spotykając żadnych osad ludzkich. Czasami niestety można spotkać również groby przy drodze, albo puste miejscowości. Wszystko to pozostałość po wojnie, jak również po udanej próbie odbicia okolicznych miejscowości z rąk Serbów. Z okolic Knina ok. 150 tys. Serbów musiało uciekać do Serbii jak również do Bośni i Hercegowiny, a wielu z nich zostało zamordowanych. Smutny i przygnębiający jest widok takich miejsc.

Zostawiamy smutki na boku, przed nami port w Splicie i potężna kolejka, aby dostać się na prom do Supertaru na wyspie Brač. Bilet na określoną godzinę (cena za dwie osoby i samochód - 128 KN) można dostać bez żadnego problemu, ale dostać się na prom - to już jest sztuka. Spędziliśmy w kolejce ok. 1,5 godziny, a najciekawsze z tego wszystkiego, że na prom wjeżdżałem tyłem... Na promie już odczuwamy działanie upalnego słońca, już czuć morską bryzę, już robi się weselej i radośniej.

Jeszcze przejazd przez wyspę Brač. Wyspa ta jest jedną z większych wysp należących do Chorwacji, aczkolwiek tak jak i cała Chorwacja jest bardzo słabo zaludniona. Przeważają kamienie, kamienie i kamienie, gdzieniegdzie poprzedzielane drzewkami figowymi lub oliwkowymi, co przy zachodzącym powoli Słońcu tworzy bardzo urokliwy, niespotykany nigdzie w Polsce krajobraz. Z drogi do Bola można skręcić na Vidową Górę - najwyższe wzniesienie adriatyckich wysp (778 m). Warto tam jechać, zwłaszcza, że prowadzi nas asfaltowa droga, co na bocznych drogach na Braču wcale nie jest takie częste. W restauracji na górze chcemy wypić kawę lub herbatę, ale niestety nie ma - zepsuła się maszyna. Na szczęście są przepiękne widoki - leżącej w dole wyspy Brač, trochę bardziej odległej wyspy Hvar, morza i Słońca zachodzącego hen, gdzieś tam nad Włochami.

Krętą (a niby jaka miała być? w końcu jesteśmy w Chorwacji!) drogą zjeżdżamy w dół do miasta Bol, gdzie przez dobrą godzinę próbujemy znaleźć naszych gospodarzy Nadę i Kresimira Okmaziców. W końcu ich odnajdujemy, aczkolwiek numeracja ulic w tym mieście odbiega od znanych nam standardów. Od razu miłe przyjęcie, poczęstunek i napitek "bo musicie być zmęczeni" i miła rozmowa w mieszanym języku angielsko-niemiecko-chorwacko-polskim. Dobra, koniec tego, jedziemy na miejsce noclegu do Murvicy, gdzie znajduje się letni domek Państwa Okmaziców. Pomijając kamienistą, krętą, biegnącą nad przepaścią drogę, miejsce okazuje się być cudowne!!!

Trzeba zacząć od tego, że w ciągu roku żyje tam 10 (słownie: dziesięć) osób. Na wakacje zjeżdża trochę więcej, ale na pewno nie jest to zatłoczony kurort. Cisza i spokój. Morze w dole w odległości stu metrów widoczne z pokoju czy kuchni. Winnice dookoła i piwniczka z winem, z których gospodarz pozwala nam korzystać do woli. Plaża marzenie - cudowna woda, skałki wokół, a przebywających tam wczasowiczów zna się wszystkich po dwóch dniach. Bardzo przyjemne miejsce jeżeli ktoś jest zmęczony gwarem turystycznych, tak samo wyglądających miast. Raj czy co? Chyba tak! Oczywiście są pewne niedogodności - w Murvicy nie ma sklepu i na przykład po chleb trzeba jeździć do Bola. Jest za to restauracja, chociaż ceny nie zachęcają do częstego jej odwiedzania.

Jednak plaża równoważy wszystko! Rano morze zaskakuje nas nie tyle swoją krystalicznie czystą wodą, ale ciszą godną Oceanu Spokojnego. Cisza ta trwa codziennie do 12:30 (z zegarkiem w ręku), a potem zaczyna wiać, umożliwiając wiatrowo-wodne harce żeglarzom i deskarzom. Wielu z nich zostawia swoje deski i żagle na plaży - Chorwacja w takich miejscach jest naprawdę bezpiecznym krajem.

Pływać na desce można również w miejscowości Bol. Jest to najstarsze miasto na wyspie Brač. Słynie ze swoich plaż, a szczególnie z plaży Zlatni Rat, która dość długim klinem wbija się w wody Morza Adriatyckiego. Plaża ta oczywiście jest kamienista, aczkolwiek kamyczki są bardzo małe i można chodzić po nich na boso bez obawy skaleczenia się. Na prawym końcu "klina" (patrząc w stronę morza) kilka osób opala się w "strojach naturalnych" nic, a nic nie robiąc sobie z zakazów zabraniających tego. Z kolei na lewym końcu plaży znajdują się dość liczne i nieźle wyposażone wypożyczalnie sprzętu wodnego przede wszystkim do windsurfingu. Poza tym dużo ludzi, dużo "atrakcji" w postaci barów, sklepików, kramików itp. Tuż za plażą znajduje się kompleks hotelowo-tenisowy, gdzie jest rozgrywany CROATIAN BOL LADIES OPEN 2001 - turniej tenisowy kobiet, z sumą nagród 170 tys. $, zaliczany do klasyfikacji WTA.

Trzeba przyznać, że plaża w Bolu jest główną atrakcją miasta. Wprawdzie znajduje się w nim również port czy klasztor Dominikanów z XVw., jednak wiele innych atrakcji "do zwiedzania" w Bolu nie ma. Miasto wygląda bardzo urokliwie szczególnie po zapadnięciu zmroku i zapaleniu lamp. Spacer wąskimi uliczkami lub po małym porcie, tuż przy morzu rozświetlonym księżycową poświatą, staje się wtedy szczególnie romantyczny.

Można również spróbować zapoznać się z innymi atrakcjami wyspy Brač. Nie myślę w tym momencie o dalmatyńskich "jadłach i napitkach" (trzeba przyznać, że grillowane potrawy mają bardzo dobre), ale o zabytkach wyróżniających to miejsce. Należą do nich przede wszystkim Drakonjina spilja ("Jaskinia Smoka") oraz Blaca.

"Jaskinia Smoka" to pozostałości starego klasztoru z wyrzeźbionymi wewnątrz w wapiennej skale płaskorzeźbami nawiązującymi do Apokalipsy św. Jana. Trzeba przyznać, że wygląd tych rzeźb robi wrażenie, podobnie jak otaczające nas góry, które wydają się być zupełnie niedostępne. Chyba tylko dlatego, że tak było od wieków, drogi do ruin nie wskazuje żaden znak, a dojście tam bez przewodnika może skończyć się dużym rozczarowaniem - wejście jest zamykane na kłódkę. Ruiny klasztory znajdują się nad Murvicą i zostaliśmy tam doprowadzeni przez naszego gospodarza. Szkoda tylko, że nie uprzedził, iż wyprawa tam w sandałach może być dość ciężka...

Drugą atrakcją Brača polecaną w każdym przewodniku jest Blaca - najlepiej zachowany kompleks starych budynków, wybudowanych w monumentalnych górach. Niestety dwukrotne próby dotarcia tam spełzły na niczym. Za pierwszym razem nie chcieliśmy ryzykować samochodu jadąc po drodze nadającej się bardziej dla dalmatyńskich osłów lub samochodów terenowych. Stwierdzamy, że druga próba musi być lepsza i wybieramy się tam drogą morską na wycieczkę. Po przepłynięciu z Bola ok. 1 godziny wzdłuż wyspy Brač (w kierunku zachodnim) trzeba jeszcze podejść ok. 3 km pod górę do zabudowań. Niestety, próba ta również się nie powiodła.... zbyt mało osób było chętnych na tę wycieczkę. Czyżby do trzech razy sztuka? Czyżby to znak, że ... trzeba tam wrócić? Być może. Już w drodze powrotnej, w czasie padającego bez przerwy od granicy słoweńsko - austriackiej deszczu, zacząłem tęsknić za ciszą, spokojem, życzliwością Chorwatów, słońcem i tym wszystkim, co sprawiło, że pobyt w Murvicy był tak przyjemny. Już tylko jedenaście miesięcy...

Wejdź na tę stronę, aby czytać szybciej! ----------- Paweł Rudzki - trener szybkiego czytania, autor ebooka "Szybko czytasz - więcej rozumiesz"

Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.

Amerykańska obietnica

Amerykańska obietnica


Autor: Paweł Rudzki


Wrażenia z podróży do Waszyngtonu (D.C.).


Ta podróż rozpoczęła się kilka lat temu. Wtedy to pracującej ze mną Amerykance obiecałem: „Jaquelin, gdy będziesz wychodzić za mąż, przyjadę do USA na Twoje wesele”. I oto siedzę w samolocie lecącym do Waszyngtonu, aby dotrzymać swojej obietnicy.

Sam lot przebiega dość spokojnie, żeby nie powiedzieć sennie. Aczkolwiek miejsce w klasie ekonomicznej nie zachęca do spania..... Niespodzianki zaczynają się za to na lotnisku. Z samolotu nie przechodzimy do „rękawa” ale do wagonu (autobusu, pociągu??), który podwozi nas do miejsca odpraw. I tutaj nie wygląda to wesoło – koszmarna kolejka, w której stoję półtorej godziny, wcześniej oczywiście wypełniając dwa formularze. Musi to tyle trwać, skoro każdej osobie oficer skanuje palce wskazujące lewej i prawej dłoni, a dodatkowo robi zdjęcie. W końcu przedzieram się, wychodzę –

„Hej, Jaquelin! Nie mogę uwierzyć, że tutaj jestem!”

Pierwsze wrażenie po wyjściu z lotniska? Tutaj jest gorąco! Gorąco i wilgotno! A fakt ten jest jeszcze spotęgowany temperaturą w okolicy +5 st. C w czasie mojego wyjazdu z Polski.

Pierwsza noc mija spokojnie i szybko (chociaż bezsennie z powodu różnicy czasu), a na drugi dzień zaczynam zwiedzanie Waszyngtonu. Zanim jednak wyruszy się w takie samodzielne zwiedzanie warto zdać sobie sprawę z podstawowej rzeczy (mądry Polak po szkodzie....) - należy unikać „Memorial Day”, czyli amerykańskiego odpowiednika połączonych rocznic Powstania Warszawskiego, Listopadowego, Styczniowego, Bitwy pod Monte Cassino, Insurekcji Kościuszkowskiej i Cudu nad Wisłą. No chyba, że ktoś lubi się obijać o tłum weteranów wojennych chodzących, jeżdżących na wózkach i na... Harleyach.

Pomijając tę niedogodność zwiedzanie Waszyngtonu jest bardzo proste – wystarczy znaleźć się na „The Mall” (czasami z dodatkiem National) i wszystkie ważniejsze miejsca są na wyciągnięcie ręki. Idąc od strony zachodniej jest to Lincoln Memorial, World War II Memorial (otwarty w maju 2004), Washington Monument, aż na Kapitolu kończąc. Kapitol można zwiedzać za darmo, jeżeli tylko wcześnie rano postaramy się o zdobycie biletu uprawniającego do tego.

Po obu stronach „The Mall” mija się całą masę muzeów działających w ramach The Smitshonian Institute, do których wejście jest darmowe. Zwiedzając te muzea miałem mieszane uczucia. Z jednej strony wszystkie wystawy i wszystkie eksponaty są świetnie przygotowane, wyeksponowane, a ilość papierowych folderów reklamowych może przyprawić o zawrót głowy. Dodatkowe informacje? Proszę bardzo – „information desk” i pracujący tam ochotnicy (bardzo często emeryci) powiedzą wszystko na temat „co można zobaczyć w środku”. To gdzie jest „ale”? Ale jest w tym, że siłą rzeczy porównuje się te muzea do wystaw włoskich, angielskich, holenderskich czy polskich, a historia Ameryki jest oczywiście bardziej uboga. Dlatego też wiele wystaw dotyczy historii dość współczesnej – a nawet „pop”. Osobiście bardzo spodobało mi się muzeum Aircraft & Space, gdzie można zobaczyć zarówno turbinę silnika samolotowego w przekroju, latające jeszcze niedawno samoloty, jak również rakiety Pershing czy SS-20, jako wspomnienie nie tak znów odległych czasów. Samoloty i fragmenty statków kosmicznych robią wrażenie. W końcu kto z nas nie chciał lecieć w kosmos, albo przynajmniej być pilotem?

Oprócz muzeów możemy w centrum spotkać również wiewiórki – widziałem okazy w kolorze tradycyjnym, ale też i białe oraz czarne. No i oczywiście wszędzie są widoczne amerykańskie flagi. I jest ich raczej więcej niż mniej.....

Jeżeli „szukamy” w Waszyngotnie historii koniecznie trzeba odwiedzić Arlington Cemetery, gdzie swego czasu był pochowany Paderewski. Pięknie utrzymane alejki, równo przystrzyżona trawa, pomniki żołnierzy, cisza i spokój (pomijając masę gadających ludzi) – to miejsce naprawdę robi wrażenie.

Za „historyczną” dzielnicę uchodzi również Georgetown, który de facto jest oddzielnym miastem. A swoją sławę zawdzięcza J.F. Kennedyemu i jego rodzinie, którzy tam żyli
i posiadali kilka domów. Domów, których teraz zasadniczo nie można zwiedzać – są własnością prywatną. Oprócz tego w Georgetown można zrobić sporo zakupów oraz pobrać naukę na jednym z trzech działających w okolicy Waszyngtonu katolickim uniwersytecie.

Będąc w Waszyngtonie trudno oczywiście nie zobaczyć Białego Domu. W przeciwieństwie do Kapitolu, zwiedzanie Białego Domu nie jest takie proste. Trzeba wcześniej zgłosić taką chęć do swojego kongresmena (obywatele USA) lub do swojej ambasady (obcokrajowcy),
a uzyskanie zgody na wizytę tam trwa..... dłuuuugo. Jak usłyszałem w polskiej ambasadzie „teraz zwiedzanie Białego Domu jest dla obcokrajowca praktycznie niemożliwe”. Bez problemu za to można podejść do ogrodzenia i z daleka zobaczyć The White House. Podobnie zresztą jak Pentagon czy siedzibę FBI, które ogląda się ze znacznie bliższej odległości. Ale zwiedzanie zabronione!

Oczywiście nie samym zwiedzaniem żyje człowiek – gdzie odpocząć i na przykład napić się piwa? I tutaj pojawia się problem. To nie jest krakowski rynek, gdzie co krok jest „piwopój”. W samym centrum miasta nie ma zbyt wielu miejsc gdzie można to zrobić. Owszem – jakieś restauracje czy „jadłodajnie” można znaleźć dość łatwo, ale znalezienie miejsca gdzie można napić się piwa zajęło mi w pierwszy dzień ok. dwóch godzin. Z czystym sumieniem mogę polecić „Capitol City”, zaraz obok stacji kolejowej Central Station, który serwuje piwa własnej produkcji. Ciekawostką jest fakt, że lokal ten jest pierwszym barem w otwartym w Waszyngtonie od czasów prohibicji. Inny przyjemny lokal to „Henry’s Bar” znany przede wszystkim z wielkiej liczby Harleyów ustawianych przed nim w czasie „Memorial Day”. Piwo i tu, i tu ma dwie cechy – jest drogie i smakuje tak jakby nie było skończone. Piwa są zasadniczo słabe, a stosunek cena/mocy jest niebotyczny. Ale ta atmosfera amerykańskiego lokalu z włączonymi telewizorami ustawionymi najczęściej na kanały sportowe....

Trzeba również wspomnieć o przesympatycznych ludziach, których spotyka się na ulicy. Jakiś problem? Nie możesz znaleźć jakiegoś miejsca? Żaden problem – wystarczy zapytać kogokolwiek. Wprawdzie zdarzają się pomyłki – pewnego razu zamiast na „The Mall” znalazłem się w „mall” czyli dzielnicy handlowej Georgetown, ale.... informujący mnie kierowca autobusu w ramach rekompensaty odwiózł za darmo z powrotem. Zresztą trzeba dodać, że transport publiczny jest zorganizowany dość dobrze. Metrem można dotrzeć praktycznie w każde ważne miejsce, chociaż oznaczenia na peronach – w którą stronę iść w przypadku przesiadki – na początku są trudne do rozszyfrowania. Jednak jeżeli wiemy jaki jest końcowy przystanek naszego metra, w kierunku którym chcemy podążać wszystko staje się proste. Warto wiedzieć, że jeżeli w metrze weźmiemy bilet „bus transfer” to bilet autobusowy po wyjściu z metra będzie nas kosztował 0,75 zamiast 1,20 USD.

A autobusy komunikacji publicznej są zasadniczo puste i .... klimatyzowane. I nie wiem czy dla mnie nie była to jedna z bardziej przyjemnych niespodzianek w czasie tej podróży.

Wejdź na tę stronę, aby czytać szybciej! ----------- Paweł Rudzki - trener szybkiego czytania, autor ebooka "Szybko czytasz - więcej rozumiesz"

Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.

Wakacje 2000 - Murter

Wakacje 2000 - Murter


Autor: Paweł Rudzki


Opis wakacji na wyspie Murter w Chorwacji. Czyli jak przeżyć miły czas niespodziewając się tego zupełnie.


Murter??? Gdzie to jest? A! Chorwacja, Dalmacja, 25 km na północ od Szybenika. Hej, ale Chorwacja? Słyszałem, że tam jest pięknie, ale czy spokojnie? Tak, wszystko rusza po wojnie i jest super. No dobra, jak tak to jadę! I tak się zaczęły moje wakacje 2000...

Zostawiamy słoneczny, wręcz upalny Kraków i po blisko 22 godzinnej jeździe następuje przyjazd do Chorwacji. Moje pierwsze wrażenie jest zdecydowanie negatywne – pogoda jest dwa razy gorsza niż w Polsce! Na niebie ołowiane chmury, nie zwiastujące nic dobrego, wiatr, brr! Przecież chciałem odpocząć na słonecznej plaży! Przychodzi mi do głowy myśl, że polar i nieprzemakalna kurtka na coś się jednak przydadzą. Drugie wrażenie jest równie nieprzyjemne – przed nami korek na Magistrali Adriatyckiej, taki, jakiego chyba w życiu nie widziałem. Objazdy? Dla nas tylko w teorii, w praktyce tylko dla mieszkańców okolicznych wiosek. Wokół nas po prostu kamienna pustynia. To nie jest śródziemnomorska zieleń. To nawet nie jest polska zieleń. To są spalone słońcem kępki traw rosnące na skalistych zboczach mijanych właśnie gór - surowych, ale pięknych. I kolejny szok. Na tym domu nie ma dachu. Na tym domu są ślady kul. Tutaj i tam przy drodze malutkie cmentarze ludzi, którzy kilka lat temu zginęli w bratobójczej walce. Po prostu szok. Ale za chwilę wychodzi słońce i robi się raźniej. Za chwilę widzimy w dali morze... Za chwilę, już w potwornym upale przyjeżdżamy do Murteru i zostajemy rozkwaterowani do mieszkań, gdzie spędzimy najbliższe dwa tygodnie naszego życia.

Na pierwszy rzut oka, Murter wydaje się być bardzo rozbudowaną miejscowością, ze skomplikowanym systemem dróg i ulic. W rzeczywistości cała komplikacja sprowadza się do jednokierunkowego ruchu w centrum na trzech ulicach zbiegających się przy malutkim rondzie, a „rozbudowana miejscowość” okazuje się być w sumie chorwacką wioską zamieszkaną przez dwa tysiące mieszkańców. Pierwszy kontakt z gospodynią jest trochę dziwny – uśmiechamy się do siebie, ale nie możemy się zrozumieć, chociaż podobno oba nasze narody należą do grupy Słowian, co więcej Chorwaci za swoją pra-ojczyznę uważają ziemie pomiędzy Odrą a Bugiem. Zimny prysznic doskonale odświeża po męczącej jeździe i za moment pojawia się córka gospodyni, która na szczęście mówi po angielsku. Od razu zaprasza na kawę, czekoladę i ciastka. I tak już jest zawsze. Nie jest to gościnność „turystyczna”, ale taka autentyczna, szczera. Rozmowa o życiu, i o wakacjach, i o warunkach w Chorwacji i o Polsce, i o wojnie. Dość tego, czas na plażę! Po chwili marszu jest... przepiękny lazur, na horyzoncie jachty i motorowe łodzie, w oddali Archipelag Kornaty i ... kamienie, wszędzie kamienie! Trzeba zapomnieć o wybrzeżu Costa Brava i kilkudziesięciu kilometrach piasku nad morzem. Tutaj plaża piaszczysta jest plażą sztuczną. Tutaj piasek można poczuć po przejściu 1,5 metra po kamienistym dnie. Warto, bo przeźroczystość wody jest olśniewająca. Niech się schowa głęboko Lazurowe Wybrzeże i Cannes!

Po kąpieli czas na kolację. Niestety nie są to tradycyjne dania chorwackie z grilla. Kolacja dla Polaków, siłą rzeczy przypomina jedzenie polskie. Wszystko poza podaną na przywitanie nowego turnusu rakiją. Rakija, która jest produkowana najczęściej z winogron lub z fig jest wódką dość silną, a w smaku bardzo silnie przypomina nasz dawny „KPN - Koniak Pędzony Nocą”, czyli bimber. W przeciwieństwie do tych naszych, zapomnianych już w większości produktów, rakiję można w Murterze kupić na każdym rogu ulicy. Podobnie zresztą jak w własnej produkcji wino czy sery. I jak lekkie zdziwienie wywołuje sprzedaż tych napojów w plastikowych butelkach po napojach gazowanych, to prawdziwe zdziwienie jest spowodowane faktem sprzedaży tych alkoholi przez dzieci. No cóż, co kraj to obyczaj, a innym niecodziennym u nas obyczajem jest używanie przez kobiety taczek do robienia zakupów! Trzeba przyznać, że z tymi zakupami to mają niezły kłopot. Oczywiście w sklepach jest wszystko, ale ceny po prostu powalają. Płacić ponad 80 zł za kg zwykłego, żółtego sera to chyba przesada, zwłaszcza, że zarobki wynoszą średnio ok. 1000 zł na miesiąc (w przeliczeniu). Wczasowiczów na szczęście ten problem nie dotyka tak bardzo i trzeba zobaczyć trochę tego pięknego kraju.

Z oferty wycieczek oferowanych przez różne biura turystyczne wybieram wycieczkę statkiem na archipelag Kornaty. Składa się on z 256 wysp, które powstały wiele lat temu w wyniku zalania przez morze Gór Dynarskich. Praktycznie cały archipelag to Park Narodowy, ale ciekawostką jest fakt, że poszczególne wyspy należą od wieków do mieszkańców Murteru, których przez to często nazywa się „najbogatszymi biedakami”, gdyż z tymi wyspami po prostu nie mają co zrobić. Wyspy te są zupełnie niezamieszkane, bo i trudno tam mieszkać, skoro na całym archipelagu nie ma ani jednego ujęcia pitnej wody! Tym większe zdumienie wzbudza widok trzech Pinii rosnących na wyspie do której dobijamy na plażowanie i na obiad. A na obiad wreszcie chorwackie danie - ryba z grilla. Bardzo dobra, aczkolwiek jej nazwa podawana przez obsługę nie mówi zupełnie nic. Czas wracać, a po drodze jeszcze przerwa na pływanie w czyściutkiej wodzie i nadzieja, że w tę stronę fale na morzu będą zdecydowanie mniejsze.

Wracamy szczęśliwie i od następnego dnia uprawiam turystykę niezorganizowaną, to znaczy smażę się na słoneczku, pływam i postanawiam zwiedzić Pałac Dioklecjana w Splicie. Split leży tylko ok. 80 km od Murteru, ale wycieczka kursowymi autobusami z kilkoma przesiadkami zajmuje cały dzień. Trzeba jednak przyznać, że komunikacja na trasie Dubrownik – Zagrzeb (z której to trasy odbija się w bok na Murter) przebiega bardzo dobrze. A wszystko to za sprawą konkurencyjnych linii autobusowych kursujących na tej trasie. Pałac Dioklecjana na wszystkich chyba robi duże wrażenie. Ten „pałac” jest przecież wielkości niektórych miasteczek! „Cysorz to mo klawe życie”. Piękny widok z wieży potwierdza przepuszczenia, że w dawnych czasach to budowali! Nie to co nasze M-ileś tam. I jeszcze spacer wąskimi uliczkami (korytarzami?) pałacu, jeszcze mrożona kawa w kawiarni (pałacowej kuchni?) i jeszcze spacer po porcie, gdzie uwagę wszystkich przykuwa wspaniała żaglówka z banderą USA. Tak, takim statkiem można przepłynąć Atlantyk!

Wracam do Murteru, by za kilka dni pojechać jeszcze dalej na południe do Dubrownika. Droga tam przechodzi wszelkie oczekiwania. Pięknie położona - po prawej stronie wysokie skały schodzące aż do morza, po lewej skaliste, niedostępne góry, za chwilę jeziora, które wyłaniają się zza zakrętu, by jeszcze po chwili znaleźć się... w Chinach. To rozlewiska rzeki Neretvy i położone tam pola sprawiają takie wrażenie. Piękne widoki, piękna pogoda i w końcu Dubrownik. Stary Dubrownik dzięki środkom UNESCO, już prawie w całości jest odbudowany po ostatniej w tamtym regionie wojnie, już można podziwiać panoramę miasta z murów obronnych (wejście i zejście tam jest bardzo męczące, ale warto), widok na Morze Adriatyckie, gdzie całkiem niedaleko po drugiej stronie horyzontu leży włoskie Bari, wspaniałe dubrownickie, starożytne uliczki, z kościołami, katedrą, muzeami, a pomiędzy tym wszystkim normalne życie mieszkańców starego Dubrownika i dość duża liczba turystów. Tłum ludzi jest troszkę męczący, ale zawsze można uciec przed nim do jednej z licznych kawiarni, albo restauracji, w których gdzieniegdzie mówią nawet po polsku. Trzeba wracać, za dwa dni obieram kierunek w stronę Polski, gdzie docieram po dwudziestu godzinach jazdy autobusem, z czego poważna część przypada na stanie w korku samochodowym w Chorwacji. W Polsce – brr! 10 stopni ciepła. Ciepła? W Chorwacji woda w morzu była cieplejsza! Zaczynam myśleć o powrocie w tamte strony. Może w następne wakacje? Już tylko jedenaście miesięcy...

Wejdź na tę stronę, aby czytać szybciej! ----------- Paweł Rudzki - trener szybkiego czytania, autor ebooka "Szybko czytasz - więcej rozumiesz"

Licencjonowane artykuły dostarcza Artelis.pl.